środa, 27 lipca 2011

Nadaktywny weekend

Czyli jak przeżyć weekend zgodnie z Hitchockowską maksymą: "najpierw trzęsienie Ziemi, a potem napięcie rośnie" i nie zwariować

Prolog:
Przyjechali do nas Mali Kuzyni. Dla kogo mali, dla tego mali, ale wpadła ich od razu cała trójka. A to już niemało. Tytus był zachwycony, Kot trochę mniej. W obliczu tak licznego najazdu, przez cały weekend Kota praktycznie nie było.

Akt 1. Ślub Cioci.
Całą gromadką stawiliśmy się karnie na ślubie Cioci Wiesi i Stefana, któremu od teraz mówimy "wuju". Była to kolejna okazja do "ochów" i "achów" nad Maluchem ze strony Cioć, oraz do zacieśnienia więzi z kolejnymi kuzynami: Norbim i Iwo.
Po stadnym powrocie do domu Młody okazał się duszą towarzystwa. Duszą, która z racji małych gabarytów, próbowała zwrócić na siebie uwagę krzykiem i płaczem. Aż do skutku...








Akt 2. Bawiąc - uczyć.
Dobrzy wujkowie (sztuk 1) plus "Mama - Ciocia" (jak tu się w tym wszystkim połapać - jęknął Tytus...) postanowili zapewnić młodzieży nie tylko lokum i wyżywienie, ale i coś dla ducha (choć w duchy nie wierzymy, dopóki nie zobaczymy). Ruszyliśmy więc do Centrum Hewelianum, gdzie rzuciliśmy się w wir edukacyjnej przyjemności by "bawiąc - uczyć". W progu przywitał nas Jan Heweliusz, który poczęstował herbatką i zaprosił do zdjęcia. Było miło, mądrze i przyjemnie.

Akt 3. Złamanie
Ambitne plany aktywnego spędzenia wolnego czasu spaliły na panewce już następnego dnia, choć nic nie zapowiadało tragedii.
Krótko rzecz ujmując - grawitacja plus siła odśrodkowa okazały się niemal zabójczą przeszkodą w nauce jazdy na rolkach. W starciu z nią dotkliwie ucierpiała Kasia, którą musieliśmy niestety odesłać na ławkę rezerwowych. Resztę wakacji spędzi w gipsie...
Tytus bardzo przeżył uszczuplenie składu o kuzynkę. Płakał cały wieczór.







Akt 4. Na wsi
.
Na wsi, jak to na wsi, "pachnie shitem" jak krótko skwitował Hubert. Oprócz tego koszenie, pielenie, zrywanie owoców, leniuchowanie w cieniu drzewek, (bezpodstawne?) marudzenie Rodzicom, gry planszowe i palenie w piecu.
Apropos palenie...





Akt 5.
W którym po raz drugi w ciągu trzech dni odwiedzamy placówkę NFZ.
Poranek obudził nas przesiąkniętych piecowym dymem. Nic strasznego, nie tak się już w życiu capiło ;). Gorzej zrobiło się chwilę później, gdy Mama stwierdziła u siebie objawy zatrucia tlenkiem węgla. Zrobiło się naprawdę CZADowo.
Czad w warunkach laboratoryjnych można uzyskać np: w reakcji siarczanu sodu i tlenku magnezu z węglem. My uzyskaliśmy go po prostu paląc w nieszczelnym piecu.
Po CO nam laboratorium? :)
Szybka akcja ratunkowa. W końcu Mama jest tylko jedna. Maluch przez większość drogi dopingował Tatę do szybkiej jazdy, więc czerwone Audi na sygnale gnało z prędkością bliską światła w kierunku najbliższego szpitala. Bagatela - jakieś 30 km... Na miejscu okazało się, że zatrucie ostatecznie samo przeszło wraz ze świeżym wiejskim powietrzem. I dobrze. Tytus na pożegnanie Pani Ze Szpitala w Braniewie, strzelił solidną kupę w gabinecie, po czym pojechaliśmy na tradycyjnego, przedwyjazdowego grilla.

Epilog. Nareszcie w domu.
Do domu dotarliśmy zmęczeni i skołowani. Pełen emocji dłuższy weekend wykończył nas psychicznie. Po wstępnym rozpakowaniu bagaży, miała miejsce poniższa rozmowa, która dość dobrze obrazuje stan, w jakim byliśmy.

M: - Hubert, możesz się przesunąć? Muszę sięgnąć po tabletkę.
H: - A na co ona jest?
M:- ŻEBY NIE MIEĆ WIĘCEJ DZIECI!!!



Epilog epilogu, czyli dzień później.

Siedzimy spokojnie w domu. Wieczór. Mały w końcu śpi, w tle cichutko gra muzyka (Tacina rzeźnia, ale cicho ;)). Z tyłu głowy zaczyna kołatać niebezpieczna myśl. "Nudno. Co by tu porobić?..."


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz